Gdzie (nie) jeść w Sopocie?


Pierwszy weekend tego miesiąca spędziłam w Sopocie. Z moimi przyjaciółkami co kwartał staramy urwać się na kilka dni, żeby zregenerować umysł i ciało, jak najdalej od pracy no i  Warszawy. Tym razem wybrałyśmy  moje najukochańsze polskie miasto ( "w którym kiedyś będę mieszkać", to zdanie powtarzam jak mantrę).
Śniadania miałyśmy w pakiecie z noclegiem, ale pozostałe posiłki organizowałyśmy sobie same, czyli na mieście.
I tak zaraz po przyjeździe wylądowałyśmy w restauracji La Vita.
La Vita- potrawy może i smacznie wyglądają, ale to pozory

Do La Vita trafiłyśmy w okolicach godziny 22.00, kiedy zmęczone po całym dniu pracy i kilkugodzinnej podroży pociągiem, marzyłyśmy żeby zjeść coś smacznego w naszym ukochanym Sopocie. Okazało się to nie lada wyzwaniem. Większość restauracji była już zamknięta, a w innych o tej porze odmówiono nam podania ciepłego posiłku [sic!]. Fakt, że w La Vita zaoferowano nam zjedzenie o tej godzinie treściwej kolacji jest największą zaletą tej restauracji.
Drugą: dosyć gustowny wystrój, który jednak psuje włączony, wyjący tandetne piosenki telewizor uniemożliwiający swobodna konwersację. Ale przejdę do menu.
Niezbyt zachwycony naszą obecnością kelner z góry powiedział, że możemy wybierać dania wśród zup, niektórych sałatek i makaronów, co nam akurat pasowało. Każda z nas zamówiła inne danie. W ten sposób na stół wjechały dwie sałatki, pierwsza Insalata Di Rucola Con Petto składająca się z rukoli, świeżych pieczarek, pomidora, kawałków kurczaka, parmezanu i zasmażanych śliwek, które okazały się największą pomyłką tej sałatki. Zdominowały jej smak, było ich stanowczo za dużo biorąc pod uwagę proporcje pozostałych składników. Druga sałatka, Insalata Di Rucola Con Rospo; grillowany sandacz, rukola, cebula, świeże pieczarki, pomidor, parmezan, również pozostawiała swoim smakiem pewien niedosyt. Niby wszystko ładnie podane, estetycznie i smakowicie wyglądające jednak z dobrym smakiem i wyśmienitą ucztą niewiele miało wspólnego.
Gorzej było z pastami. Spaghetti Aglio Olio niewiele miało wspólnego z tym spaghetti. Składało się z dużej ilości makaronu, oliwy i niewyobrażalnej ilości peperoncino, która dla największych amatorów ostrego jedzenia okazała się nie do pokonania... Zabrakło za to w nim natki pietruszki, parmezanu, a nawet czosnku.
Druga pasta Penne all` Arrabbiata zamiast pomidorów miała przecier pomidorowy, który zupełnie zepsuł to danie. Jedynym smacznym akcentem kolacji w La Vita była karafka białego, domowego wina.



sopockie selfie ;-)
Drugiego dnia padło na kultowe miejsce czyli Przystań. Trochę nie rozumiem zachwytu nad tym barem, ale zawsze kiedy jestem w Sopocie ze znajomymi, znajdzie się wśród nich osoba, która mnie tam zaciągnie. Bo być w tym mieście i nie pójść do Przystani, szczególnie na ich kultową zupę rybną jest w ich mniemaniu niewybaczalne. W swoim życiu jadłam lepsze zupy rybne, ale też nie mogę powiedzieć, żeby przystaniowa rybna była zła. Jest dobra, ale nie wybitna. Poza tym zauważyłam, że jest coraz droższa przy coraz mniejszej porcji. Tym razem zamówiłyśmy wspomnianą zupę, tatara z łososia, pieczonego w foli halibuta, solę oraz makrelę. Do tego surówki i warzywa gotowane na parze. Nie wiem dlaczego, ale jeszcze nigdy nad polskim morzem nie trafiłam na pyszną rybę. Zaliczyłam za to kilka porażek w tym temacie. W Przystani porażki nie było, ale euforii również. Ryby mogą być, z surówkami według mnie trochę gorzej, warzywa na parze trzy na krzyż. Najbardziej smakowało mi grzane wino. Akurat to jest w zimie mój ulubiony napój, piłam go w wielu miejscach i ten w Przystani jest w czołówce, choć na pierwszym miejscu od lat jest grzane wino z restauracji Malajkino w Mikołajkach. Ale wrócę na zakończenie do Przystani. Czas oczekiwania na niektóre zamówienia był skandalicznie długi, np. makrela gotowa była po kilkudziesięciu minutach od chwili jej zamówienia (trzeba się było o nią upomnieć). Na minus Przystani dochodzi jeszcze niemiła obsługa i chaos, którego tam niestety nie jestem w stanie ogarnąć. Może się to kiedyś zmieni i przekonam się do tego baru. O cenach nie wspomnę, ale w Sopocie prawie wszędzie jest drogo i trzeba się z tym liczyć.

Nie zrażone wpadką pierwszego dnia w La Vicie, trzeciego już świadomie postawiłyśmy znowu na włoską restaurację. Tym razem ponioło nas do Tesoro.
Ristorante Tesoro wpisuję na listę moich ulubionych, trójmiejskich restauracji. Żeby mieć pewność, że dostaniemy się do środka bez problemu i będzie na nas czekał wolny stolik najbezpieczniej jest dzień wcześniej go zarezerwować.


Tesoro jak na prawdziwą włoską restaurację przystało tętni życiem, a w powietrzu, obok wspaniałych zapachów serwowanych dań, roznosi się ciepła, swojska atmosfera.
Wyzwaniem okazało się dokonanie wyboru, z bogatej karty dań, tego co chciałybyśmy skonsumować. Decyzje zmieniałyśmy w ekspresowym tempie. Zanim ją w końcu podjęłyśmy zdążyłyśmy wypić połowę z litrowej karafki wina i zjeść zaserwowane przystawki.
W końcu stanęło na spaghetti aglio olio czyli spaghetti z czosnkiem, pyszną włoską oliwą i natką pietruszki, na ostro. Do tego, obok w miseczce, został podany świeżo starty parmezan. Uwielbiam prostotę i smak tego dania, które wiem z doświadczenia nie każdy kucharz potrafi zrobić. W Tresoro potrafi i robi to doskonale.
Kolejnymi zamówionymi daniami, tym razem z karty tygodnia, były przepyszne kalmary z groszkiem i grzankami oraz fritture z sardynek. Porcja była ogromna, mało tłusta, jak tylko to możliwe w przypadku frittury i obłędnie smaczna!
Kalmary z groszkiem grzankami

Również pizza vegetariana, która zawierała obok sosu pomidorowego, mozzarelli, szpinaku, pieczarek i papryki dodatkową porcję karczochów nie zawiodła oczekiwań.
Nie wiem jakim cudem zmieściłyśmy jeszcze desery i kawę, ale łakomstwo wzięło górę! Mus jogurtowy z borówkami i truskawkami okazał się strzałem w dziesiątkę. Natomiast tiramisu czyli torcik z serka mascarpone był dla mnie za mało nasączony kawą i likierem amaretto. I to jest jedyna rzecz do której przyczepiłabym się w Tesoro. Poza tym wszystko co tam jadłyśmy wywoływało okrzyki zachwytu typu: ekstra! Super! Pyszne! Genialne! Obłędne... !

Na "deser" zostawiam gdański Lookier Cafe. Lookier Cafe sama nie wiem czy to kawiarnia czy restauracja? Z wyglądu przypomina kawiarnię. Małe, w miarę przytulne miejsce z kilkoma stolikami, ale w menu można znaleźć obok deserów i ciepłe dania. Do Lookru przyciągnęło nas pragnienie wypicia kawy i osłodzenia sobie życia w deszczową, lutowa sobotę. Zamówiłyśmy 4 kawy + 4 desery: sernik mascarpone (12 zł) , szarlotkę (12 zł) i dwa razy śliwki zapiekane pod kruszonką, szumnie nazwane cramble śliwkowe (14 zł).
Kawę otrzymałyśmy w błyskawicznym tempie, ale desery podano nam po czterdziestu minutach kiedy zdążyłyśmy już zapomnieć o smaku wypitej kawy. Żeby chociaż warto było na nie czekać. Sernik okazał się stary, suchy, popękany i w zasadzie nie do jedzenia. Podobnie było z szarlotką, której nadzienie przypominało bardziej galaretkę jabłkową albo kawałek startego jabłka z dużą ilością mąki ziemniaczanej.
cramble śliwkowe ze śladową (na szczęście) ilością kruszonki 
"Hitem" okazały się śliwki zapiekane pod kruszonka, na które czekałyśmy znacznie dłużej niż na inne desery. Były ledwo ciepłe, paskudne i oprószone surową kruszonką [sic!] Na moją wyraźną prośbę poprosiłam aby jednak wstawić je do piekarnika i upiec. Po kolejnych 15 minutach oczekiwania otrzymałam dokładnie to samo, surowe ciasto. Doszłyśmy do wniosku, że te śliwki nie były opiekane tylko wyszły prosto z mikrofali. Zwróciłam deser. Obsługa o tyle się zachowała,. że nie policzyła za śliwki, a cały rachunek obniżyła o 10%. Mimo to Lookier omijałabym wielkim łukiem. Szkoda bo miejsce ma potencjał.


2 komentarze